środa, 22 stycznia 2020

Czytam książki dla nastolatków, czyli "Will Grayson, Will Grayson" Johna Greena i Davida Levithana.

(źródło: Ceneo)

Mam taką przypadłość, że jak już coś czytam, słucham lub oglądam, to są to rzeczy z kompletnie przeciwległych biegunów. Na przykład, przepadam za komediami romantycznymi (byle nie były sitcomami i nie pochodziły z naszego pięknego kraju), ale podoba mi się również ambitne kino artystyczne; albo słucham naiwnych piosenek o miłości, żeby za chwilę przerzucić się na cięższe w odbiorze brzmienia. Tak samo jest z czytaniem: z książek wybieram głównie te dla nastolatków, a jeśli nie, preferuję reportaże, biografie i literaturę faktu. Czasami jeszcze zdarza mi się sięgnąć po beletrystykę i tutaj wybieram powieści obyczajowe, rzadziej fantastykę, ale dzieje się to naprawdę rzadko.

Moje dziwne w tym wieku zainteresowanie książkami dla młodzieży tłumaczę sobie tym, że często znaleźć w nich można elementy psychologiczne, wyjaśniające nastolatkom jak działa trudny i zawiły (nie żartuję!) świat ludzi dorosłych, w którym niestety sama się czasem gubię. Poza tym, są to zazwyczaj powieści optymistyczne, lekkie, doskonale odrywające czytelnika od trosk i problemów dnia codziennego. To tak słowem wyjaśnienia. Zatem, czas na konkrety.

Johna Greena odkryłam jakoś w 2013 roku, kiedy popularna stała się jego powieść zatytułowana "Szukając Alaski". I muszę przyznać, że nawet mi się spodobała, mimo że nie jest to książka, do której często wracam. Później czytałam jeszcze "Papierowe miasta" i napisany w kolaboracji z innymi autorami, zbiór opowiadań "W śnieżną noc" (moim zdaniem bardzo udany). Warto wspomnieć, że powieści Greena są dość specyficzne: narracja, zawsze pierwszoosobowa, prowadzona jest z punktu widzenia kilkunastoletniego chłopaka (prawdziwa rzadkość, zazwyczaj w tego typu książkach głównymi bohaterkami są dziewczyny). Postaci wykreowane przez autora są często bardzo inteligentne, wrażliwe oraz zmagają się z najróżniejszymi problemami, wśród któych prym wiodą kłopoty z rówieśnikami i (samo)akceptacją. Kobiety, a raczej dziewczyny, to u Greena silne, oryginalne osobowości, które swoim zachowaniem onieśmielają płeć przeciwną, a zarazem mają na nią jakiś magnetyczny wpływ. Językowi używanemu przez autora też nie można niczego zarzucić: jest młodzieżowy, pełen humoru i bardzo plastycznie opisuje elementy świata przedstawionego.

Książkę "Will Grayson, Will Grayson" kupiłam przypadkiem, zachęcona innymi powieściami autora. Jednak po lekturze muszę stwierdzić, że nie jestem do niej przekonana. Sam sposób wprowadzenia czytelnika w wydarzenia jest bardzo interesujący: powieść podzielono na dwie przeplatające się ze sobą części (jedną z nich pisał Green, drugą zaś Levithan), których narratorami są dwaj nastolatkowie, noszący imię i nazwisko Will Grayson. Chopcy pewnego wieczora spotykają się przypadkiem w... sex shopie i od tego czasu ich losy stają się ze sobą powiązane. Obaj autorzy wykazali się tutaj lekkością pióra: Levithan oczarował mnie poczuciem humoru oraz sposobem przedstawienia życia wewnętrznego swojego bohatera; Green natomiast jak zwykle zbudował barwną i wielopiętrową, choć nieco nieprawdopodobną akcję. Podoba mi się również to, że autorzy poruszyli w książce będący ciągle na topie problem homoseksualizmu oraz tzw. "coming outu", czyli przyznania się do swojej orientacji przed rodziną i znajomymi. Oczywiście, w powieści nie brak również miejsca na miłość (zarówno homo- jak i heteroseksualną), przyjaźń, zmagania z depresją oraz ... sztukę. Bowiem jeden z głównych bohaterów, dwumetrowy i ekstrawertyczny aż do przesady gej o ksywie Kruchy, wystawia na deskach szkolnego teatru musical, opowiadający historię jego życia. I mimo że to ciekawie zbudowana postać, nie przepadam za nią. Kruchy jest najlepszym przyjacielem jednego z Willów Graysonów oraz duszą towarzystwa, animatorem większości wydarzeń, działaczem społecznym i typową drama queen. Ciągle się zakochuje  oczywiście nieszczęśliwie - i wiecznie z tego powodu płacze. Pozornie skupiony tylko na sobie i swoich problemach, okazuje się być szalenie empatyczny i rozumiejący życie innych osób. Swoimi działaniami próbuje zmienić świat, wywalczyć tolerancję w stosunku do osób homoseksualnych oraz pomóc obu Willom Graysonom w konfrontacji z ich wewnętrznymi demonami.

Być może książka powinna nosić tytuł "Kruchy", gdyż ta barwna postać jest moim zdaniem tak samo bohaterem pierwszoplanowym, jak są nimi obaj imiennicy. I może właśnie ten fakt sprawił, że zbierająca pozytywne recenzje powieść nie przypadła mi do gustu. Mimo bycia dobrym człowiekiem, Kruchy Cooper w jakiś sposób mnie irytuje. Wydaje mi się, że sprawia to jego ekspansywność, atencyjność, tendencja do pozornego czynienia swoich problemów najważniejszymi na kuli ziemskiej. Po prostu, najzwyczajniej w świecie, nie potrafię się z nim identyfikować. I o ile mam wrażenie, że jest we mnie po trochu z każdego z Willów Graysonów (co sprawia, że z każdym z nich chętnie zjadłabym obiad w szkolnej stołówce), o tyle Kruchego - choć jest postacią niewątpliwie ważna dla całej książki - omijałabym zdecydowanie z daleka.

czwartek, 9 stycznia 2020

Mimo początkowej nieufności, "Feblik" Musierowicz absolutnie mnie oczarował i to nieprawda, że opowiada o ludziach zmyślonych.

(źródło: Ceneo)

Nie wytrzymałam i opisuję "Feblika", na którym również w internecie psy wieszano, chociaż tutaj zupełnie już nie rozumiem, dlaczego.

Być może jestem nieobiektywna, ponieważ sama z chęcią zakochałabym się w Ignacym Grzegorzu Strybie, czyli poetyckiej "Miągwie", pierdołowatym "Panu Trąbalskim", który nadal dużo czyta, studiuje historię sztuki i nie przejawia - jak się wydaje - typowo męskich cech osobowości. Moim zdaniem wprost przeciwnie, jestem zachwycona tą postacią jako po prostu facetem. Inteligentnym, elokwentnym, o dość abstrakcyjnym (ale sytuacyjnym!) poczuciu humoru, ale zarazem w jakiś uroczy, niezgrabny sposób zaradnym, a przy tym wszystkim czułym, dobrym, opiekuńczym i uwaga - umiejącym się przyznać do własnych słabości. I proszę nie mówić, że tacy mężczyźni nie istnieją, że to postać wyidealizowana i nierealistyczna, bo sama znałam takich co najmniej dwóch. Oczywiście, więcej jest Józinków i ciężko temu zaprzeczyć, ale i dla wrażliwych intelektualistów znajdzie się na tym świecie miejsce.

Ktoś zarzucił Musierowicz budowanie rzeczywistości na zasadzie kontrastów: czarne-białe, inteligencja-głupota, wzniosłość-przyziemność, Józinek i Dorota-Ignacy Grzegorz i Aga. Ależ tak jest w życiu! Oczywiście, są różne odcienie szarości i moim zdaniem autorka również je dostrzega, natomiast dzięki jednym bohaterom, inni, skrajnie różni nabierają wyrazistości. A chyba o to Musierowicz chodzi. Poza tym, wyobrażacie sobie związek konkretnego Józefa i poetyckiej Agnieszki? A może krzepkiej Doroty i delikatnego Ignacego Grzegorza? Nigdy. A nawet jeśli, to z pewnością nie na długo. Dlatego wielkie brawa dla pisarki za realizm i znajomość, no cóż, życia.

W recenzjach czytałam też, że nie istnieje taka młodzież jak w powieściach napisanych przez autorkę. Miła, kulturalna, czytająca dużo książek, unikająca przekleństw, posiadająca zasady moralne, interesująca się historią, sztuką, literaturą... Zaraz, zaraz, a dlaczego nie? Osobiście znam sporo osób pasujących do tego obrazka i nikt mi nie wmówi, że wszyscy ludzie w przedziale 15-25 lat to patologia albo wieczni imprezowicze, prostaki, narkomani itd. Oczywiście ciężej znaleźć osoby wierzące i niepijące, jednak również takie znam i mają się dobrze, określani przez znajomych jako tzw. "nieszkodliwi dziwacy".

Na koniec muszę przyznać, że po lekturze "Feblika" byłam oczarowana. Bohaterami, którzy zostali jakby wyjęci świata, do którego sama po części należę; sposobem, w jaki autorka odmalowała subtelną, rodzącą się miłość między dwiema wrażliwymi duszami; całą magią książki. Co prawda nieco zepsuła to pozytywne wrażenie informacją o rychłych zaręczynach bohaterów, bo moim zdaniem byli na to o wiele za młodzi, ale - mówiłam to już tysiąc razy i powtórzę tysiąc pierwszy - to jest specyfika świata budowanego przez autorkę. Wieczna, piękna miłość, która nigdy nie umiera i trwa, trwa, trwa. Trzeba się przyzwyczaić.

Wszystko nie po kolei, czyli o "Ciotce Zgryzotce" Małgorzaty Musierowicz słów kilka.

(źródło: Ceneo)

Ponarzekałam sobie na idealistyczną miłość u Musierowicz i poszłam czytać następne po "McDusi" części, których istnienie wypierałam ze świadomości przez jakieś 7 lat. Niestety, w żadnym sklepie nie udało mi się dostać "Wnuczki do orzechów", więc zaczęłam czytanie trochę nieprzepisowo, od następnego tomu, czyli "Feblika". I muszę przyznać, że recenzje recenzjami, ale nie należy się nimi przesadnie sugerować, tylko sprawdzić - na własnej skórze.

Zanim jednak przejdę do powyższej książki, chciałabym również poruszyć temat "Ciotki Zgryzotki". Jest to, moim skromnym zdaniem, faktycznie jedna ze słabszych powieści w dorobku Musierowicz, jednak nie dlatego, że autorka tak się zestarzała, że przestaje rozumieć świat, ludzi i zamyka się w swoim ciasnym, wiejskim (bo akcja nie toczy się już wcale w Poznaniu) pudełku braku tolerancji, złośliwości i łacińskich cytatów. Według mnie chodzi o coś innego - chciała opisać za dużo rzeczy w jednej książce, wyjaśnić zbyt wiele wątków i przez to wyszła jej opowieść nieco przydługa i chaotyczna, która jednak ma swoje momenty. Od razu powiem też, że mimo mojej wieloletniej miłości do "Jeżycjady" nie każda książka podobała mi się tak samo, dlatego nie umiem stwierdzić, czy Musierowicz już dawno wypadła z formy. Wydaje mi się, że wciąż nie, choć mogę się przecież mylić.

Nie czepiałabym się tego, czego zazwyczaj czepiają się recenzje. Zupełnie nie przeszkadza mi, że Borejkowie mieszkają teraz na wsi, a dom Floriana i Patrycji jest chyba "z gumy", bo mieści coraz więcej osób. Moim zdaniem zakup ziemi (jeśli ma się pieniądze) i budowanie wielopokoleniowych domów to całkiem normalna sprawa. Nie irytują mnie również Mila i Ignacy Borejko - recenzenci zarzucają dziadkowi kostyczność, surowość, ocenianie ludzi tylko i wyłącznie po znajomości łaciny, a babci Mili bycie ironiczną, oschłą i złośliwą. Ależ oni zawsze tacy byli, od pierwszych tomów! Wiecznie zagubiony Ignacy, nie potrafiący zrobić niczego konkretnego w domu, za to sypiący literackimi cytatami jak z rękawa i trzeźwo myśląca, ale w gruncie rzeczy czuła i ciepła Mila. Klasyk, a warto pamiętać, że pewne cechy na starość się pogłębiają. Nie przeszkadza mi też "przeintelektualizowany" dom Borejków. To chyba normalne, że rodzice chcą jak najlepiej dla swoich dzieci, więc skoro sami mają studia wyższe i spore ambicje, zależy im na tym, aby pociechy również ułożyły sobie życie, najlepiej z kimś na ich poziomie. Według mnie nie jest to jakiś przesadny snobizm. Co do wesela i tego, że nie została zaproszona na nie Elka, córka Grzegorza - tego nie wiemy. Na szczęście autorka poświęciła temu wydarzeniu małą liczbę stron, bo szczegółowe opisywanie gości i uroczystości byłoby chyba grubą przesadą, może więc szalona dziewczyna o orzechowych oczach, bohaterka "Noelki" gdzieś tam pomiędzy biesiadnikami była. A ksenofobia i osławiony Japończyk, tak rzekomo poddany krytyce za samo bycie Azjatą, którego pojawienie się oraz samo podejście Musierowicz do niego wzbudziły wielkie kontrowersje wśród czytelników? Moim zdaniem autorka nie zaatakowała obcej kultury, za to zgrabnie wprowadziła do gry nową postać - Jacka Tanakę, chłopaka Łusi, pół-Polaka pół-Japończyka, który jest w dodatku chrześcijaninem. I ta kwestia musiała się tam pojawić. Nie z braku tolerancji bynajmniej, a z oczywistego powodu: gdyby ów młodzieniec był innego wyznania, prawdopodobnie nie mógłby asystować jako świadek podczas ślubu kościelnego.

Oczywiście, pewne nieścisłości i irytujące grzeszki rzuciły mi się w oczy, ale jak zwykle, zrzucam to na karb stylu pani Musierowicz. Autorka nigdy w życiu nie kryła się z tym, że wierzy w Boga i wszyscy jej bohaterowie również (co jest prawdopodobne, jednak w Polsce religia jest ważnym elementem życia codziennego); zawsze miała pod ręką mnóstwo moralizatorskich gadek o miłości matczynej, cieple, pięknym domu i dobru ludzkim, które wraca. Nie rozumiem więc, czemu stałe czytelniczki "Jeżycjady" tak bardzo się tego czepiają. Dużym minusem w moich oczach jest ta "jedna, piękna miłość na całe życie", ale na ten temat pisałam już w poprzednim poście. Na plus - oczywiście postać Nory; silnej, autentycznej dziewczyny z charakterem, którą targają sprzeczne emocje, ale w gruncie rzeczy jest dobrym człowiekiem. W dodatku z zasadami, co mnie najzupełniej nie dziwi (sama w jej wieku oburzyłam się na napalonego kolege, który zaczął mnie znienacka obmacywać!). No i oczywiście August, Guścik, Podeszwa. Świetny bohater, bardzo żywo odmalowany, z użyciem błyskotliwej - moim zdaniem - obserwacji zachowań ludzkich. Chyba każda dziewczyna miała kiedyś takiego kolegę: niezbyt zgrabnego, niekoniecznie ładnego, ale o złotym sercu, który zapatrzony był w nią jak w obrazek. Rzecz jasna, Musierowicz kończy historię we właściwym sobie stylu, dopowiadając coś, co w normalnym życiu nigdy by się nie zdarzyło, bo zazwyczaj tacy mało przystojni, ale czarująco dobrzy i uczciwi faceci zostają na lodzie, zgnieceni przez ładne, żywiołowe i ostre z natury dziewczyny (a Podeszwa i Nora jednak zostają finalnie parą), ale można ten zabieg autorce wybaczyć, jako bardzo typowy dla jej stylu.

Podsumowując, nie było źle, choć wspaniale też nie, natomiast "Feblika" opiszę już chyba w następnym poście, bo ten zrobił się rekordowo długi.

niedziela, 5 stycznia 2020

Na temat idealizmu i romantyzmu w książkach Musierowicz (i innych tego typu) słów kilka.

(źródło: Akapit Press)

Podczas gdy ludzie oddają się lekturze jakichś ambitnych pozycji albo przeżywają na nowo przygody Wiedźmina, tym razem w formie serialu (którego nigdy nie obejrzę), ja czytam pierdoły i również o nich piszę. Jako dygresję dodam, że dzisiaj mamy 5 stycznia, Dzień Bitej Śmietany (na cześć jej wynalazcy). A to chyba wiele wyjaśnia.

Jakieś dwa miesiące temu, przypomniałam sobie o cyklu “Jeżycjada” autorstwa Małgorzaty Musierowicz, czyli książkach, które istniały w moim życiu od baaardzo dawna. Pierwszą styczność z nimi miałam jakoś w górnej podstawówce, kiedy to czytając podręcznik do języka polskiego (tak, byłam szalona i zawsze czytałam podręczniki przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego), natrafiłam na fragment pochodzący z tomu piątego, czyli “Opium w rosole”. Zaciekawiona, natychmiast udałam się do szkolnej biblioteki, aby wypożyczyć “Opium…”. Pochłonęło mnie do reszty, sięgnęłam więc po inne części serii i tak powoli zaczęła tworzyć się na mojej półce coraz większa kolekcja. Obecnie liczy ona 19 książek (z 22 dostępnych), niestety trzech ostatnich nie miałam okazji (ani ochoty) przeczytać. Chociaż nie wiem, czy jeszcze do nich nie wrócę, ot tak - z ciekawości. Nasłuchałam się o nich tak wiele niezbyt dobrych opinii, że aż mam chęć wyrobić sobie własną. 

Wracając jednak do samego cyklu, na którego ponownej lekturze upłynął mi ostatni tydzień - zdaję sobie sprawę z tego, że czasy się zmieniają, ustroje upadają, a ludzie starzeją, dlatego mój odbiór książek Musierowicz nie będzie w wieku dorosłym taki sam jak wtedy, gdy miałam kilkanaście lat. Jednak nie przypominam sobie, żebym wcześniej wychwyciła w nich tak wiele drażniących mnie obecnie rzeczy (które, swoją drogą, kiedyś kształtowały mój (świato)pogląd i spojrzenie na miłość). Nastoletniemu umysłowi nie trzeba wiele. Młoda, romantyczna i pełna idealizmu dziewczyna, która pierwsze związki ma jeszcze przed sobą, zachwyci się tym, że “on się tak na nią czule patrzy”, a “ona tak bardzo się w nim zakochała, że na jego widok robi się cała czerwona i nie jest w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa”. Co więcej, młoda, romantyczna dziewczyna czyta taką książkę z wypiekami na policzkach i bez tchu czeka na finał, w którym “oni” muszą się wreszcie spotkać twarzą w twarz i powiedzieć sobie, że się kochają! Najlepiej szaleńczo i na zawsze, znając się tylko z widzenia przez trzy dni. Brr.

Lata lecą, życie uczy. I co nam po tym finale, obecnym (niestety) również w całej masie innych książek, komedii romantycznych, filmów, a nawet wierszy? Zastanawia mnie, czy kiedykolwiek ktoś napisał “post scriptum”, w którym bohaterowie pięknej opowieści rozpoczynają długie, wspólne życie, pełne realnych problemów. Bajki zawsze twierdzą:“żyli długo i szczęśliwie”, książki i filmy kończą się na pierwszym pocałunku i/lub wyznaniu gorących uczuć. Ja wiem, że większość z nas żyje w normalnym, szarym świecie; męczy się w nieudanych związkach, zmaga z samotnością albo ma nawet dobre, lecz nie przypominające baśni życie (chyba że tej Andersena lub braci Grimm, he-he), więc chciałaby się czasem nieco oderwać od codzienności. I pewnie dlatego opowieści o miłości kończą się pierwszym pocałunkiem, oszczędzając nam opisu zdrad, kłótni i stereotypowych brudnych skarpetek pokrywających każdy centymetr kwadratowy podłogi. Oczywiście, ja to wszystko rozumiem. Co więcej, doceniam Musierowicz za jej cięty dowcip, inteligentną puentę i dar obserwacji. Niestety, zgrzytem są dla mnie (w tej chwili) obecne w jej książkach idealistyczne zapędy i urocza miłość, która (prawie) zawsze kończy się dobrze, czyli małżeństwem i to w dodatku najczęściej w młodym wieku. Wtedy nasuwają mi się następujące pytania: kto z obecnego pokolenia cudownych Millenialsów chce się żenić tuż po dwudziestce? Czyim największym pragnieniem w życiu są dzieci? Która silna, wspaniała, mądra, ambitna i doskonale zapowiadająca się kobieta (bo takie są bohaterki Musierowicz) po wyjściu za mąż zmienia priorytety o sto procent, rzucając pracę i oddając się w całości roli żony i matki? Wydaje mi się, że prawie żadna. I nie potępiam tutaj ani chęci kochania, ani pragnienia macierzyństwa. 

Podsumowując, książki Musierowicz (zwłaszcza te pierwsze) są ciekawe, przepełnione trafnymi obserwacjami dotyczącymi ludzi, ciepłem i humorem oraz, jako takie, stanowią doskonały opis życia społecznego w epoce PRL-u i wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Niestety również (co zauważam po czasie), z biegiem lat coraz mniej pasują do współczesnych realiów i mogą mieć nieco negatywny wpływ na postrzeganie świata przez młode, wrażliwe dziewczyny, które dzięki pięknej lekturze są skłonne wbić sobie do głowy, że gdzieś tam czeka na nie Książę na Białym Koniu (lub Jabłkowitym Rumaku, zależenie od preferencji). Taki Książę ma za zadanie porwać je w dal, zajmując swoją osobą wszystkie ich myśli (tak, że podstawowe potrzeby nagle przestają się liczyć) oraz wyleczyć swą miłością wszelkie smutki. Tak. Bo kiedy się już wreszcie zakochasz, to uczucie jest cudownym lekarstwem na wszystko. Kompleksy? Zapomnij. Problemy rodzinne? Mijają jak ręką odjął. Brak pieniędzy? Eee tam, wszystko się układa. Ale kiedy miłości nie ma… Uuu, wtedy jest dramat. Płacz, czerń i depresja. A tymczasem, zazwyczaj (z miłością czy bez) mamy po prostu życie. Normalne, zwykłe, bez upiększeń. Raz na wozie raz pod wozem (baba z wozu, koniom lżej). Dlatego myślę, że czytanie to piękna sztuka, jednak do niektórych lektur potrzebna jest jednak pewna dojrzałość i naprawdę solidna dawka krytycyzmu. A teraz idę po kolejną z serii!