niedziela, 5 stycznia 2020

Na temat idealizmu i romantyzmu w książkach Musierowicz (i innych tego typu) słów kilka.

(źródło: Akapit Press)

Podczas gdy ludzie oddają się lekturze jakichś ambitnych pozycji albo przeżywają na nowo przygody Wiedźmina, tym razem w formie serialu (którego nigdy nie obejrzę), ja czytam pierdoły i również o nich piszę. Jako dygresję dodam, że dzisiaj mamy 5 stycznia, Dzień Bitej Śmietany (na cześć jej wynalazcy). A to chyba wiele wyjaśnia.

Jakieś dwa miesiące temu, przypomniałam sobie o cyklu “Jeżycjada” autorstwa Małgorzaty Musierowicz, czyli książkach, które istniały w moim życiu od baaardzo dawna. Pierwszą styczność z nimi miałam jakoś w górnej podstawówce, kiedy to czytając podręcznik do języka polskiego (tak, byłam szalona i zawsze czytałam podręczniki przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego), natrafiłam na fragment pochodzący z tomu piątego, czyli “Opium w rosole”. Zaciekawiona, natychmiast udałam się do szkolnej biblioteki, aby wypożyczyć “Opium…”. Pochłonęło mnie do reszty, sięgnęłam więc po inne części serii i tak powoli zaczęła tworzyć się na mojej półce coraz większa kolekcja. Obecnie liczy ona 19 książek (z 22 dostępnych), niestety trzech ostatnich nie miałam okazji (ani ochoty) przeczytać. Chociaż nie wiem, czy jeszcze do nich nie wrócę, ot tak - z ciekawości. Nasłuchałam się o nich tak wiele niezbyt dobrych opinii, że aż mam chęć wyrobić sobie własną. 

Wracając jednak do samego cyklu, na którego ponownej lekturze upłynął mi ostatni tydzień - zdaję sobie sprawę z tego, że czasy się zmieniają, ustroje upadają, a ludzie starzeją, dlatego mój odbiór książek Musierowicz nie będzie w wieku dorosłym taki sam jak wtedy, gdy miałam kilkanaście lat. Jednak nie przypominam sobie, żebym wcześniej wychwyciła w nich tak wiele drażniących mnie obecnie rzeczy (które, swoją drogą, kiedyś kształtowały mój (świato)pogląd i spojrzenie na miłość). Nastoletniemu umysłowi nie trzeba wiele. Młoda, romantyczna i pełna idealizmu dziewczyna, która pierwsze związki ma jeszcze przed sobą, zachwyci się tym, że “on się tak na nią czule patrzy”, a “ona tak bardzo się w nim zakochała, że na jego widok robi się cała czerwona i nie jest w stanie wydusić z siebie ani jednego słowa”. Co więcej, młoda, romantyczna dziewczyna czyta taką książkę z wypiekami na policzkach i bez tchu czeka na finał, w którym “oni” muszą się wreszcie spotkać twarzą w twarz i powiedzieć sobie, że się kochają! Najlepiej szaleńczo i na zawsze, znając się tylko z widzenia przez trzy dni. Brr.

Lata lecą, życie uczy. I co nam po tym finale, obecnym (niestety) również w całej masie innych książek, komedii romantycznych, filmów, a nawet wierszy? Zastanawia mnie, czy kiedykolwiek ktoś napisał “post scriptum”, w którym bohaterowie pięknej opowieści rozpoczynają długie, wspólne życie, pełne realnych problemów. Bajki zawsze twierdzą:“żyli długo i szczęśliwie”, książki i filmy kończą się na pierwszym pocałunku i/lub wyznaniu gorących uczuć. Ja wiem, że większość z nas żyje w normalnym, szarym świecie; męczy się w nieudanych związkach, zmaga z samotnością albo ma nawet dobre, lecz nie przypominające baśni życie (chyba że tej Andersena lub braci Grimm, he-he), więc chciałaby się czasem nieco oderwać od codzienności. I pewnie dlatego opowieści o miłości kończą się pierwszym pocałunkiem, oszczędzając nam opisu zdrad, kłótni i stereotypowych brudnych skarpetek pokrywających każdy centymetr kwadratowy podłogi. Oczywiście, ja to wszystko rozumiem. Co więcej, doceniam Musierowicz za jej cięty dowcip, inteligentną puentę i dar obserwacji. Niestety, zgrzytem są dla mnie (w tej chwili) obecne w jej książkach idealistyczne zapędy i urocza miłość, która (prawie) zawsze kończy się dobrze, czyli małżeństwem i to w dodatku najczęściej w młodym wieku. Wtedy nasuwają mi się następujące pytania: kto z obecnego pokolenia cudownych Millenialsów chce się żenić tuż po dwudziestce? Czyim największym pragnieniem w życiu są dzieci? Która silna, wspaniała, mądra, ambitna i doskonale zapowiadająca się kobieta (bo takie są bohaterki Musierowicz) po wyjściu za mąż zmienia priorytety o sto procent, rzucając pracę i oddając się w całości roli żony i matki? Wydaje mi się, że prawie żadna. I nie potępiam tutaj ani chęci kochania, ani pragnienia macierzyństwa. 

Podsumowując, książki Musierowicz (zwłaszcza te pierwsze) są ciekawe, przepełnione trafnymi obserwacjami dotyczącymi ludzi, ciepłem i humorem oraz, jako takie, stanowią doskonały opis życia społecznego w epoce PRL-u i wczesnych latach dziewięćdziesiątych. Niestety również (co zauważam po czasie), z biegiem lat coraz mniej pasują do współczesnych realiów i mogą mieć nieco negatywny wpływ na postrzeganie świata przez młode, wrażliwe dziewczyny, które dzięki pięknej lekturze są skłonne wbić sobie do głowy, że gdzieś tam czeka na nie Książę na Białym Koniu (lub Jabłkowitym Rumaku, zależenie od preferencji). Taki Książę ma za zadanie porwać je w dal, zajmując swoją osobą wszystkie ich myśli (tak, że podstawowe potrzeby nagle przestają się liczyć) oraz wyleczyć swą miłością wszelkie smutki. Tak. Bo kiedy się już wreszcie zakochasz, to uczucie jest cudownym lekarstwem na wszystko. Kompleksy? Zapomnij. Problemy rodzinne? Mijają jak ręką odjął. Brak pieniędzy? Eee tam, wszystko się układa. Ale kiedy miłości nie ma… Uuu, wtedy jest dramat. Płacz, czerń i depresja. A tymczasem, zazwyczaj (z miłością czy bez) mamy po prostu życie. Normalne, zwykłe, bez upiększeń. Raz na wozie raz pod wozem (baba z wozu, koniom lżej). Dlatego myślę, że czytanie to piękna sztuka, jednak do niektórych lektur potrzebna jest jednak pewna dojrzałość i naprawdę solidna dawka krytycyzmu. A teraz idę po kolejną z serii!

1 komentarz: